Moja wena pisarska stala sie chyba towarem deficytowym...
Prosciej jest zdjac klapki i pobiec na plaze. Albo zgubic sie w dzunglii. Albo wsiasc na motor i pojechac przed siebie, szukajac miejsc, o ktorych sie kiedys snilo...Albo pojsc o 1 w nocy na bosy spacer za miasto, kiedy godzinna rozmowa uczy wiecej niz piecioletnie studia psychologiczne...
Ale opisac to wszystko? Jak? Jak zaczac?
Czuje sie wolna. Naprawde wolna. Uczucie "nicniemuszenia" prawie budzi niepokoj. Wciaz jeszcze przyzwyczajona do europejskiego zycia, pracy, pacjentow i zycia na czas uswiadamiam sobie, ze nie wiem jaki dzis dzien. Wlasciwie uswiadamia mi to Johnny mowiac, ze dzis wszystko zamkniete bo niedziela. Ja zywo protestuje: jaka niedziela, przeciez wtorek mamy! Johnny smieje sie i kiwa glowa ze zrozumieniem: ech Aska, wsiaklas juz w te podroz... No wiec nie wiem jaki jest dzien, nie wiem ktora godzina. Budze sie kiedy jest jasno, zasypiam kiedy jestem zmeczona i jest ciemno. A dni spedzam boso, jak dziecko ulicy :o)
Zaczelo sie od tej dzunglii. Wpadlismy z Johnnym na pomysl zeby poszukac czegos z naszych snow. Dla mnie to byla jakas zagubiona, pusta plaza i dzungla. Co dla niego- nie wiem, bo to czlowiek-tajemnica. Lubie go za to.
Wskoczylismy na motor i pojechalismy "into the wild". I oboje tajemniczo chichotalismy do siebie, kiedy zatrzymala nas policja, bo pedzilimy bez kaskow. Pan policjant wypisujac Johnny'emu mandat, zazadal danych personalnych, na co my spojrzelismy na siebie porozumiewawczo i...
-Alexander Supertramp- starajac sie zachowac powage na twarzy mowi Johnny.
-Jak??- policjant mysli ze sie przeslyszal.
-No przeciez mowie, ze Alexander Supertramp!- Johnny jest mistrzem w zachowywaniu powagi w idiotycznych momentach.
Ci, ktorzy ogladali "Into the wild" zrozumieja nasz chichot. My ogladalismy poprzedniej nocy i ta sytuacja wydala sie nam wprost idealna...
Dojechalismy do parku narodowego, na ktorego granicy okazalo sie ze zeby do niego wejsc trzeba sporo zaplacic. Miny nam troche zrzedly, ale duch nie opuscil. Cos mnie tknelo i mowie do Johnny'ego: skrec w te sciezke w lewo, cos mi mowi, ze...
No i dobrze mi mowilo. Wystarczylo, zostawic motor w krzakach i wbrod przejsc rzeke (mialam nadzieje ze bez gryzaych stworzen) i znalezlismy sie w dzunglii...
Swoj zastaly zachodnio-swiatowo rozsadek postanawiam zostawic za soba (ktory to juz raz?) i robie to co robi Johnny- zrzucam klapki. Mowi, ze po dzunglii najlepiej chodzi sie boso. Pierwszy, irracjonalny strach cywilizowanego czlowieka przed tym calym ogromem nieznanego pod stopami ulatuje z pierwszym krokiem...Jest pieknie!
Biegamy po tej dzungli tak dlugo az sie gubimy. Ale znajdujemy na pocieche male jeziorko, ukryte wsrod chaszczy i bawimy sie w Robinsona Cruzoe jak dzieci ;)
Wszystko to co przyszlo do mnie na Phuket bylo jak powiew znad oceanu. Cieple, dobre i do zapamietania na zawsze. Ten bosy spacer wieczorem, masaz tajski o polnocy poprzedzony szalencza jazda na motorze, w poszukiwaniu miejsca, ktore jeszcze byloby otwarte o tej porze. "Into the wild" w towarzystwie 4 puszek mrozonej kawy i 8 paczkow z Mister Donut. Mialo byc romantycznie i bylo!
Duzo rozmawialismy, duzo sie nauczylismy, ale wciaz czulismy ze to malo, malo...
I kiedy okolo 29 grudnia przyszlo mi do glowy zeby wyruszyc powoli w kierunku Kambodzy, jako ze moja tajska wiza wygasala 1 stycznia (jak sie do diabla dostac do granicy,kiedy czlowiek probuje powstac zmartwych po Sylwestrze??), rano znalazlam mala karteczke obok mojego lozka: "Jesli rzeczywiscie musisz juz ruszac, moze chociaz poczekasz do jutra?"
I wlasnie tak zdarzyla sie Racha...
Z "poczekania chociaz do jutra" zrobilo sie kilka dni, a ja spedzilam najczarowniejszy Nowy Rok w moim zyciu...