Bee Bergmann przyplatala sie zupelnie nieproszona. Piekna, madra kobieta, kiedys byla modelka i zyla w Los Angeles, snujac sie pomiedzy przyjeciami u DiCaprio, a wybiegami Armaniego. Poznala wielkich (?) tego swiata, sprobowala bodaj wszystkiego co dalo sie sprobowac, wciaz jednak nie dajac sie zepsuc luksusom zycia, pewnego dnia sprzedala dom, zwierzeta oddala pod opieke przyjaciolom i wyruszyla w samotna wloczege po Azji. I tu ja wlasnie spotkalam. Nie wiem dlaczego zaczelam z nia rozmawiac. Podrozujé sama i tak jest dobrze. Nie szukam towarzystwa, towarzystwo nie szuka mnie. Chodze bocznymi sciezkami, uciekam od turystycznych atrakcji. Ale Bee mnie urzekla. Nim sie spostrzeglysmy juz wedrowalysmy razem uliczkami Phnom Penh, gubiac sie raz po raz, tak pochloniete rozmowa...Postanowilysmy troche przeciagnac to nieoczekiwane spotkanie i pojechac razem na poludnie, do Sihanoukville...
Najlepsze w Sihanoukville spotkalo nas gdy sie zgubilysmy wloczac sie rowerowo, szukajac opuszczonych plaz...Dzien sie juz chylil ku zachodowi, kiedy dojechalysmy do ostatniej chatki na plazy. Dalej juz tylko dzungla. Przy chatce stal chlopak w zielonych portkach.
-Jestes naszym komitetem powitalnym?- spytalam.
-Tak, jestem waszym komitetem powitalnym i zapraszam was na przyjecie urodzinowe. Koncze dzisiaj 30 lat!
-Ale jestes stary...- probowalam sobie w myslach odjac kilka lat.
-Zostancie z nami, a najlepiej zamieszkajcie z nami. Jest tu nas raptem kilka osob, z roznych stron swiata, niektorzy przyjechali "na chwile" i wciaz tu sa.
Nie moglam sie oprzec wrazeniu, ze wlasnie znalazlo mnie to, czego tak bardzo szukalam... "The Beach", "The Beach", "The Beach"...-switalo mi w glowie. Dziwna, pokrecona spolecznosc, zbieranina dziwakow z calego swiata, ktorzy szukajac siebie samych i Bog wie czego jeszcze, znalezli dom na plazy. Do tego domu drzwi wlasnie staly dla mnie otworem...