Tak sobie mysle, ze moze mysla przewodnia tego dziennika i tej podrozy powinno byc: “…i nie uszlam nawet pieciu krokow, gdy…” Bo naprawde nie uszlam pieciu krokow, kiedy zobaczylam faceta calego ubranego na bialo, z fantazyjnie okreconym wokol szyi szalikiem, ktory majstrowal cos przy swoim wielkim jak czolg jeepie, z pewnoscia pamietajacym czasy wojny w Wietnamie i z pewnoscia starszym ode mnie (w koncu ktos!) Nie moglam sie oprzec temu widokowi, podeszlam wiec i zapytalam czy nie jedzie czasem do Kepu.
-A skad wiesz?- odpowiedzial plynna angielszczyzna, z cudnym francuskim akcentem.
-A nie wiem, tak sobie zgaduje, majac nadzieje, ze tam wlasnie jedziesz, bo ja sie tam musze dzisiaj dostac.
-A po co?
-A bo sobie wymyslilam, ze przekrocze dzis granice z Wietnamem.
-A spieszysz sie? Bo jak nie, to ja za dwie godziny bede jechal do Kepu, mozesz sie zabrac ze mna.
-Ja sie od poltorej miesiaca nigdzie nie spiesze. Poczekam.
I tak oto przygoda znowu mnie sama znalazla.
Sok jest Kambodzaninem, ktory 25 lat mieszkal w Paryzu. Pewnego dnia rzucil wszystko (cos duzo historii z “rzucaniem wszystkiego” na tej mojej drodze…) i wrocil do Kambodzy. Tu, w Kep, tuz przy samej plazy wybudowal maly domek, szkole i knajpke. W szkole dzieci ucza sie francuskiego, a przez dom i knajpke przewijaja sie Ludzie. Barwny korowod przypadkow, wedrowcow, artystow, dziwakow. Niektorzy zatrzymuja sie na chwile, inni zostaja. Alkohol sie pije, obrazy sie maluja, zdjecia robia, ksiazki czytaja, rozmowy tocza…Kazdy ma tu swoje tempo, czas i miejsce. Choc raczej chcialoby sie powiedziec, ze czas i tempo nie maja tu dostepu w ogole…A skad o tym wszystkim wiem? Bo ja tez zostalam.
Kiedy tylko przekroczylam prog tego domu bez drzwi i okien, nie bylo juz odwrotu. Pol nocy spedzilam przy bambusowym barze saczac Mojito, a reszte probujac dac sie ukolysac do snu wyjatkowo glosnym cykadom i kogutom. Obudzilo mnie cos, co przechadzalo sie po mojej glowie. Nie zdolalam zidentyfikowac intruza, bo zbiegl. Chyba wole tradycyjne budziki. Albo wcale.
Jeszcze na wpol przytomna pobieglam na targ po kawe dla siebie i Soka. Duza szklanka niemilosiernie slodkiego napoju i resztki nalesnika z rownie slodkich ziemniakow powoli stawialy mnie na nogi. Dzien leniwie budzil sie do zycia…
-A czy ty w ogole musisz dzisiaj do tego Wietnamu jechac? – Sok wyrwal mnie z blogiego, slonecznego odretwienia.
-Sok, ja w ogole nigdzie nie musze jechac!
-No to nie jedz.
No to nie pojechalam. Dostalam za to kluczyki do Soka zwariowanego czolgu i blogoslawienstwo na droge (w przypadku tego pojazdu blogoslawienstwo gra duza wazniejsza role niz kluczyki) i wyruszylam.
Nie bylam pewna po ktorej stronie jezdza Kambodzanie (oni z reszta tez nie sa pewni), znakami drogowymi nie musialam sie przejmowac z powodu ich braku, a moje miedzynarodowe prawo jazdy nie jest akceptowane przez Kambodze tak czy siak.
Dzien zapowiadal sie pysznie…