Do Luang Prabang dotarlismy o zmierzchu i zaskoczylo mnie ono zupelnie malomiasteczkowa atmosfera, kolonialna zabudowa i swietym spokojem. Przyzwyczajona do innych azjatyckich miast oczekiwalam wiezowcow, motocykli i tlumow. LP zrobilo uklon w nasza strone i dalo nam cos kolorowego, delikatnego i milego w dotyku, zupelnie jak jedwab sprzedawany na wieczornym targu....
Spedzone tam dwa dni byly jak spacer po niebie...No wlasnie, dwa dni, a nie jeden, tak jak planowalam. Znow (ktory to juz raz) uslyszalam: “nigdzie nie jedziesz jutro, zostajesz z nami...” To jest chyba jeden z piekniejszych, wazniejszych dla mnie aspektow podrozowania. NIe spotykam wielu podroznikow, bo wlocze sie poza szlakami, ale ci, ktorych spotykam wszyscy sa warci zostania z nimi jeszcze jeden dzien, moze dwa, a gdyby tak...Kazdy ma swoja historie, godna opowiedzenia, kazdy nosi w sobie piekno i bol, ktorego nie spotykam w nie-podrozniczym zyciu...Ktoregos dnia napisze o nich ksiazke. Obiecuje to sobie i im. Ktos musi o nich opowiedziec.
Tak wiec zatrzymalismy czas w LP na dwa dni i spedzilismy je nie rozstajac sie ani na chwile. Spacerowalismy, jedlismy, pilismy, robilismy zakupy (o wiele, wiele za duzo zakupow!). Laotanskie desery sa szczegolnie warte grzechu! A wieczorny targ jest przepiekna mozajka kolorowych lampionow, jedwabnych szali, cudownej bizuterii i mnostwem pysznego jedzenia...Ludzie zas sprawiaja wrazenie delikatnych. Mowia cicho, jakby z namyslem, usmiechaja sie duzo. Sa ulga po rozkrzyczanym i awanturniczym Wietnamie.
Ale LP ma rowniez drugie dno. Mimo calego swojego piekna i czaru jest jednak niebezpieczna pulapka dla nieuwaznych. Studnia bez dna. Niekonczace sie kawiarenki, restauracyjki, gabinety nasazu sprawiaja, ze czlowiek wpada bezmyslnie w takie jakies dziwne odretwienie i rozpoczyna nie konczaca sie pielgrzymke, od knajpki do knajpki, od kawki do pho. Bardzo latwo bylo nam zapomniec, ze to nie nasz pomysl na te podroz i po prostu zaczac podazac za tlumami innych.
Ale otrzezwielismy i dlatego tez postanowilismy wrocic na swoje szlaki. Jutro rano rozstajemy sie i ja udaje sie do Vientiane, a chlopaki plyna w kierunku przejscia granicznego z Tajlandia...I tak kolejne sciezki, choc skrzyzowane szczesliwie, rozchodza sie znowu, pewnie na zawsze.
Rano, owinieci w koce, siedzimy na dworze i pijemy jeszcze nasza ostatnia wspolna kawe. Padaja jeszcze jakies ostatnie slowa, o zobaczeniu sie jeszcze, niedlugo, kiedys, zobaczysz, przyjedz, obiecuje, w Paryzu, w Nowej Kaledonii, to niedaleko...
Zostawili otwarte drzwi i cisze za soba. Kawa bez nich juz mi tak nie smakowala.