Obudzilam sie dzis rano z jakas natretna mysla, ktorej nie potrafilam zidentyfikowac...Dochodzila do mnie powoli, jak ten upal, kiedy odwaznie wylaczylam klimatyzacje i rozsunelam drzwi balkonowe...Mysl byla nastepujaca: DZIS JEST WIGILIA!
Co roku ta mysl przyprawia mnie o pozytywny przyplyw ciepla i radosci. Dzis, owszem przyplyw ciepla nastapil, ale wlasnie przez owe drzwi balkonowe. I z radoscia nie mial nic wspolnego. Swieta Bozego Narodzenia, a ja gdzies pod rownikiem, sama jak palec, moj host pojechal gdzies sie douczac do dzunglii. Plan na dzis nie istnial. Mysl pozostania w chlodnym hotelu w towarzystwie napojow chlodzacych byla istnym wodzeniem na pokuszenie. Ale przypomnialam sobie Istambul, Artyste i moje wlasne swiete slowa, ze najlepsze zdarza sie kiedy wychodzimy z domu. wzielam jablko, moj dziennik i aparat i zanurzylam sie w lepkosc swiata zewnetrznego.
Gdzies uslyszalam ze plaza Laem Singh jest "absurdingly beautiful", wiec postanowilam to sprawdzic. Jeszcze oniesmielona wszystkimi komentarzami w stylu "taaa, powodzenia w autostopowaniu Azji", postanowilam jeszcze to na troche odlozyc i dojechac do plazy motocyklowa taksowka. Swietna instytucja, zapiera dech w piersiach. Czasem z powodu widokow po drodze, czasem z powodu widokow siebie w szpitalu z nogami na wyciagu...
Po krotkim targu dotyczacym ceny (staje sie chyba rasowym negocjatorem!) mkniemy juz w poprzek wyspy i po polgodzinnej przejazdzce z dusza na ramieniu docieram do...plazy.
No po prostu plazy. Piekna? Owszem, no bo palmy, bo skaly, bo bialutki piaseczek i cieplutka woda...Obraz tropikalnego raju psuje kilka dziesiatek turystow, ktorzy przybyli tu w celach blizej niezidentyfikowanych. Do ulubionych rozrywek zalicza sie: lezenie plackiem, jedzenie, troche wiecej lezenia plackiem, unoszenie sie w powietrzu pod wplywem lodzi i spadochronu (to sie pewnie jakos nazywa), troche wiecej jedzenia. I lezenia oczywiscie. Okazyjna defilada w stroju kapielowym od Prady. Poprzedzona jedzeniem...Uciekalam stamtad tak szybko jak sie da uciekac po piasku.
Pomysl poszukiwania tropikalnego raju musze chyba odlozyc na jakies wyspy...
Wracajac z plazy szlam pod gorke, przez jakies palmopodobne chaszcze. Goraco niemilosiernie, wlosy owinely mi sie 3 razy dookola karku i plecow. Ide sobie i marze o prostej rzeczy: gumce do wlosow. I tak sobie marzac ide, plote warkocza bez sensu bo i tak wiem ze niczym go nie zwiaze. Po czym nagle z tylu nadplywa (bo tak cicho jak duch) jakas starsza kobieta i bez slowa podaje mi...gumke do wlosow. I odplywa cicho i tajemniczo, tak jak sie zjawila. Ja z ta gumka w garsci i otwarta buzia zastanawiam sie czy to moj sen czy prezent wigiljny...
Wychodze na droge, mysle sobie: zlapie kolejna taksowke motocyklowa z powrotem do miasta. Zagladam do portfela i uswiadamiam sobie ze stac mnie na puszke Coli. Przy odrobinie szczescia. Do miasta mam jakies 25 kilometrow. Klasyczna akcja Dziubinskiej. "Jedzmy gdzies, a potem zobaczymy co sie stanie". Przy czym "jedzmy" rzadko poprzedzone jest jakims planowaniem, na przyklad w postaci sprawdzenia funduszy,ktore moga sie przydac w drodze powrotnej...
No wiec nie ma rady. Komentarze straszace o stopowaniu w Azji zostawiam sobie do rozwagi na pozniej i nie majac wyjscia macham reka na pierwszy samochod, ktory...po prostu sie zatrzymuje. 4 mlode Tajki, bardzo przejete co ja tu robie sama i dlaczego nie jade taksowka. Szczerze przyznaje sie do glupoty wlasnej i mowie ze skonczyly mi sie pieniadze. Jedna z dziewczyn mowi: aha. to ja ci dam pieniadze. Nie martw sie juz.
Po czym wyciaga 500 bahtow, co jest rownowartoscia 2 albo nawet 3 dob hotelowych...
Wysadzaja mnie na poboczu, a same skrecaja w lewo, bo jada na kurs gotowania w kuchni wloskiej. Czy Wigilia moze byc JESZCZE BARDZIEJ surrealistyczna?!
Moze. W moim przypadku moze :o) Po przeciwnej stronie drogi, pomiedzy palmami zamajaczylo mi cos czerwonego blyszczacego. Zachowalam sie jak klasyczna sroka i polecialam za tym. Przedarlszy sie przez chaszcze znalazlam sie w samym srodku placu otoczonego budynkami mieszkalnymi, nad ktorymi gorowala przepiekna swiatynia buddyjska. To wlasnie ona byla tym czyms czerwonym, blyszczacym. NIewiele myslac zaczelam sie do niej wspinac i za chwile slysze ze ktos drepce za mna. Odwracam sie i widze mnicha. Usmiecha sie do mnie i pyta o cos. Ja tez sie usmiecham, pokazuje na swiatynie i pytam czy moge ja zobaczyc. Mnich bardzo lamana angielszczyzna mowi ze owszem, po czym prowadzi mnie do gory...Swiatynia jest powalajaca, mieni sie czerwienia, zlotem i pomarancza. Nikt tu poza mnichami i mieszkancami tej malej spolecznosci nie zaglada. Mnich oprowadza mnie po wszystkich zakamarkach, za kazym razem gdy wchodzimy do pomieszczen gdzie znajduje sie posag buddy sciagmy sandaly a ja okrywam sie moja zielona plachta od wszystkiego. Znow ten spokoj, ktory przychodzi niespodziewanie, kiedy tylko przekraczam prog swiatyni. Tutaj niczym nie zmacony spokoj swiatyni zapomnianej przez swiat...
MIjamy budynek, ktory wyglada jak miniatura swiatyni, ale chyba nia nie jest...Mnich mowi: tsunami, young woman die, young man die, baby die, here...I pokazuje na cos co powoli zaczyna mi rysowac w glowie obrazy...Murowana budowla o dziwnym ksztalcie, z wysokim kominem na szczycie, obok stary zardzewialy stol na kolkach, wozek do przewozenia czegos, a obok w chaszczach resztki trumien. Chyba trafilam do miejscowego krematorium...Ciarki przechodza mi po plecach. Choc dla nich to tylko czesc calego cyklu, rodza sie, zyja i umieraja w tym samym miejscu, wszystko odbywa sie przy wszystkich i niczego nie ukrywa.
Mnich prowadzi mnie do pomieszczen mieszkalnych i wiem co za chwile nastapi. Tutaj jest taki zwyczaj ze kazdego goscia trzeba nakarmic, a przynajmniej napoic. Obawiam sie tego pytania, bo wiem ze nie bede mogla odmowic. "Pijesz wode?" No i stalo sie.
"Yes". To jest wlasnie ten moment, kiedy nie zaszczepienie sie na malarie i inne choroby tropikalne okazuje sie bardzo niedobrym pomyslem. Jak tu wytlumaczyc mnichowi, ze nie napije sie z nim wody bo nie mam szczepien? Nie wytlumacze. I urazic kogos, kto jest moim niespodziewanym wigilijnym dobrodziejem za nic w swiecie nie chce. wiec pije te wode, trzymana w wielkiej plastikowej beczce i modle sie w duchu o brak konsekwencji.
Mnich odprowadza mnie na droge, gdzie zegnajac sie z nim popelniam moja pierwsza azjatycka gafe. Kompletnie zapominam ze kobietom nie wolno ich dotykac...Moje europejskie zwyczaje musze chyba zostawiac na zewnatrz, razem z moimi sandalami...
Postanawiam zobaczyc jakie jeszcze niespodzianki w rekawie ma dla mnie ten dziwny wigilijny dzien. Wychodze na droge i macham. Zatrzymuje sie motocykl z kobieta i mala dziewczynka. Kobieta pyta: where you go? Ja na to ze do Phuket town. Ona mowi ze ona duzo blizej ale pyta czy moge podrozowac z policjantem. Nie ma sprawy kochana, ja moge podrozowac nawet z niedzwiedziem jako kierowca, byle do przodu...Kobietka podrzuca mnie wiec do najblizszego miasteczka na posterunek policji, po czym do Phuket town zostaje zawieziona przez bardzo sympatycznego kapitana policji bardzo wygodnym samochodem...
Siedzac juz na lozku i piszac do Was czuje ze te Wigilie bede pamietac bardzo dlugo. Johnny powiedzial mi ze wtedy kiedy wszystko tracimy- dostajemy jeszcze wiecej. Moze nie stracilam wszystkiego, ale w ten wigilijny dzien mialam bardzo niewiele. Nie mialam pieniedzy, rodziny ani przyjaciela obok. I dostalam to wszystko. I jeszcze wiecej.