To moj drugi dzien w kambodzanskiej stolicy, a ja wciaz nie moge sie zdecydowac co o niej powiedziec. Jesli powiem, ze budzi skrajne emocje, powiele tylko wielu przede mna...
Phnom Penh jest taka wielka, idealnie rozpieta spoleczna siecia, pracujaca zadziwiajaco sprawnie na rzecz tego niesamowitego narodu, ktory niegdys byl wielka potega i rzadzil tym, co obecnie jest Kambodza, Wietnamem i Laosem. Dzis jest tylko smutna, acz dumna zbieranina ludzi, ktorzy maja bardzo niewiele albo nic. Zycie dzieje sie na ulicy, w sklepach, ktore sa takimi osobnymi gospodarstwami domowymi, gdzie obsluguje sie klientow w przerwach na jedzenie, karmienie dzieci i spanie. Z kazdym razem, gdy wchodze do takiego "sklepu", jestem lekko zaklopotana, bo czuje jakbym wchodzila do czyjegos domu.
Siec o ktorej wspomnialam wczesniej jest idealnie utkana, kazdy ma w niej swoja role do odegrania i mam wrazenie, ze tylko to pomoglo Khmerom przetrwac trudne czasy wojen i Khmer Rouge...Kazda rodzina ma swoj rodzinny biznes, jedni zbieraja wegiel, inni naprawiaja telewizory, ktos sprzedaje opony do pojazdow, ktos owoce. Nie wchodza sobie wzajemnie w droge, ale widac, ze w jakis sposob te wszystkie rodziny i interesy sie zazebiaja. Ludzie przynosza sobie jedzenie, napoje, podwoza sie nawzajem, w zaleznosci od tego kto akurat ma jakis pojazd do dyspozycji. Nawet bezdomne psy i koty maja swoje miejsce na tej drabinie spolecznej. Kazde bezdomne kundlisko, brudne jak nieboskie stworzenie, niby zyje na ulicy, ale kiedy przyjrzec sie blizej, okazuje sie ze kazdy z nich "przynalezy"do ktoregos ze sklepu czy restauracji. Jest karmione przez wlasciciela, czesane (sic!) i glaskane! Khmerowie traktuja swoje zwierzeta bardzo przyjaznie, pozwalaja im wspolegzystowac w tym, jakze skromnym, zyciu.
Ach, jak mi sie taki system podoba! Zadnych schronisk dla zwierzat, zadnej przemocy...