Dien Bien Phu jest malym, przygranicznym miasteczkiem, skladajacym sie glownie z kilku hoteli, punktow wymiany waluty i dworca autobusowego, z kotrego autobusy odjezdzaja glownie w kierunku Laosu. Tam wlasnie nabylam droga kupna bilet do pierwszego miasteczka w Laosie, Muang Khua, na nieludzka pore 5:30 rano.
Zeby sie troche pocieszyc przed tym co mnie czekalo jutro (a wiedzialam bardzo dobrze co mnie czekalo...) poszlam sobie na wieczornt obchod miasteczka. Za wiele nie pochodzilam, ani nie zdzialalam, nie bylo pradu i wszedzie byl ciemno-swieczkowo. Nie powiem, klimatycznie, ale juz z internetu bym sobie nie skorzystala. Znalazlam wiec przytulna kawiarenke, ktorej wlasciciel mowil cokolwiek po angielsku (hip hip hurra, towar iscie deficytowy w tej czesci swiata) i wypilam przepyszna kawke po wietnamsku )ostatni tego roku chyba...), pozarlam nieprzyzwoita ilosc ciastek czekoladowych, poczytalam troche przy swieczce i o 19 laskawie wlaczyli prad. Wlasciciel pozwolil mi uzyc swojego laptopa do skomunikowania sie ze swiatem.
Wracajac do hotelu mijalam grupke starszych Wietnamek. Nie wiem dlaczego, ale moje zielone sarong, w ktore bylam owinieta (no dobra, przyznaje, nie mam za wiele ciuchow i ciagle laze w tym samym) wzbudzilo ich spore zainteresowanie. Musialy je (i mnie przy okazji) podotykac, poglaskac, cos tam po swojemu pokomentowac, pochichotac... Nie wiem dlaczego, ale sprawilo mi to przyjemnosc. Zazwyczaj Wietnamki nie zblizaja sie zanadto do falang (czyli westernersow), a juz szczegolnie fizycznie, trzymaja dystans i czesto mozna odczuc ze jest sie “obcym”. Tak wiec ten okaz sympatii i zlamanie bariery fizycznej oznaczalo dla nich (i dla mnie) rowniez w jakims stopniu akceptacje, uczucie “swojskosci”. Cos jak: ty jestes kobieta, my tez jestesmy kobietami, pogadajmy o ciuchach! :o)