Wciaz uparcie na poludnie, tam gdzie goraco i dobrze. Upal troche stepia zmysly, czlowiek porusza sie troche jak we snie i to dobrze, bo mysli tez sa jakby troche ospale i nie sa takie straszne...Tego mi chyba teraz trzeba.
Savannakhet to takie male, ale przeurocze miasteczko, w ktorym zatrzymalam sie na 1.5 dnia, zeby troche odpoczac po gonitwie ostatnich tygodni. Zdazylam tez sobie wyrobic wize tranzytowa do Tajlandii, bo musze sie dostac do Bangkoku skad wylatuje do Polski. Nie pytajcie ile mnie to nerwow i zachodu kosztowalo. Pan urzednik w konsulacie nie mowil ani w zab po angielsku i na moje pytanie: a ile taka wiza tranzytowa jest wazna? uparcie odpowiadal: yes yes, 800 baht. NIkt nie byl w stanie udzielic mi informacji czy w ogole zostane wpuszczona z taka wiza do Tajlandii i na czym ona tak naprawde polega wiec stracilam cierpliwosc i po prostu ja sobie wyrobilam. Bede sie martwic na granicy. Niech mnie tylko ktos sprobuje zatrzymac!
A w Savannakhet nie robilam absolutnie NIC kreatywnego. Pilam wino (sama!), jadlam bagietki i wloczylam sie po pustych ulicach, ktorych niegdysiejsza swietnosc widac tylko wowczas kiedy sie czlowiek na dluzsza chwile zatrzyma i przyjrzy budynkom. Rzad laotanski i swiat zupelnie o Savanna zapomnial. A Savanna sie o nic nie upomina, zyje sobie na uboczu, skromnie, po swojemu i wyciaga przyjazna dlon do kazdego kto zechce sie tu zatrzymac. Strasznie ja za to polubilam, nie jest nachalna jak wiele miasteczek ktore widzialam na swojej drodze. Po prostu sobie jest...
Wieczorny masaz tajski zrobil mi cudownie. Koniecznie musze sie go nauczyc, zeby moc podac dalej...Moj dlug wdziecznosci wobec ludzi spotkanych w tej podrozy jest olbrzymi...
Kochani, zdolalam wreszcie uzupelnic wpisy i zdjecia az do wpisu z Nha Trang! Jesli macie ochote to zajrzyjcie...