Drodzy,
malo brakowalo,oj malo...Ale na wasze szczescie (bo juz byscie sobie nie
poczytali tych moich fajowych reportazy:)- dalam rade.
"Jaka piekna katastrofa"- Grek Zorba by sie wyrazil. Rzeczywiscie, MOunt
Kinabalu to wlasnie cos w tym rodzaju. Zazdrosnie strzeze swoich czarow i
magii, kazdy nastepny metr trzeba u niej wyblagac. A pod szczytem, nawet
i kolejny centymetr...
W biurze parku, gdzie staralam sie o pozwolenie na wejscie na szczyt
poznaje Rachel, fenomenalna Kanadyjke, w ktorej zakochujemy sie w swoim
podejsciu do sprawy od pierwszego wejrzenia i postanowimy wchodzic na
szczyt razem.
Noc spedzamy jeszcze w KK (osobno, rzecz jasna:) NIe moge spac, upal i
podekscytowanie pokonuja moja sennosc. do 5 rano czuwam.
Autobusem dostajemy sie do bram parku. Tam poznajemy naszego przewodnika,
Sigola, ktorego uparcie pozniej do konca wspinaczki nazywamy Smeagolem.
Tolkienie, dzieki! Ksztaltujesz nasz swwiatopoglad!:)
Dolacza do nas Jako, Holender, ktorego z kolei my z Rachel nazywac
bedziemy pozniej roznymi imieniami, bo choroba wysokosciowa rzuca sie nie
tylko na pluca i zoladek;) I tu, moi drodzy, musi nastapic to zalosne
wyznanie, jako ze reportaz ma byc relacja a nie koloryzacja:) Na miejscu
okazalo sie ze moje poparzenia sloneczne sa na tyle powazne ze nie dam
rady wlozyc na ramiona mojego plecaka, ktory nawet nie jest ciezki! Po
prostu zalosc. Musze wynajac tragarza! Cholera, rozumiem Himalaje,
Szerpowie, ciezki sprzet do wspinaczki ale tu?? Ale nie mam wyjscia. MOge
albo zawrocic i do konca zycia zalowac ze nie poszlam na gore, albo
schowac swoj honor do lewej tylnej kieszeni i pozwolic tragarzowi niesc
moj plecak. Po dyskusji z Racjel wybieram to drugie. Sigol oferuje sie
niesc moj plecak, w ten sposob unikamy powiekszania naszej ekipy, co nas
jakos dziwnie cieszy. Ta gora wymaga zeby kontemplowac ja w ciszy i
wlasnym najlepiej towarzystwie.
Zmieniamy nasze ukochane sandaly na ciezki treki (oj, ciezko to bylo
zrobic...) i zaglebiamy sie w interior. Nie daje dlugo na siebie czekac.
Wita nas ulewa i wilgoscia, do ktorej bedziemy sie przyzwyczajac przez
nastepne kilka godzin. Ale tez i wynagradza. Tego co widzimy po drodze
nie
opisze wam, bo nie znajde slow. Moge sie jedynie posluzyc
slowami-wytrychami, typu: wszechobecna zielen, magiczne mgly i opary,
tajemnicze odglosy, nieznane kolory, zastanawiajace rosliny...Brzmi jak z
podrecznika dla gryzipiorkow, wiec sobie daruje. Jest po prostu
powalajaco fenomenalnie. Trudno robic zdjecia, niestanny deszcz i wilgoc
nie lubia sie z obiektywem. I naprawde nie chce sie tu strzelac na
programie auto, po prostu szkoda! A kiedy juz sobie idealnie ustawisz
wszystko co trzeba ijestes dumny i blady ze sie udalo, swiatlo zmienia sie
blyskawicznie,
kolory bledna lub sie wyostrzaja i zaczynasz bawic sie od poczatku. I
wszystko to pod plachta foliowego poncho, ktore oblepia twarz i wyciska
ostatni pot. Dyscyplina iscie olimpijska:) Ale w duzej mierze sie udalo,
pokaze wam przy najblizszej okazji.
Wedrowka przez dzungle jest fascynujaca, jesli tylko zostawi sie za soba
przyzwyczajenie do komfortu, wygody i, kobietki!- chec bycia piekna:) Nie
da rady. Ale taka owinieta w foliowe cos, z ciezkimi buciorami na nogach,
z wlosami przylepionymi do jedynych widocznych czesci twarzy i czerwona z
wysilku czulam sie bardziej prawdziwa niz kiedykolwiek wczesniej. I
szczesliwa. Smeagol i Jako ida bez wysilku, usmiechnieci. Jeden dlatego
ze pokonuje te gore przynajmniej dwa razy w tygodniu (poklony i czesc!),
drugi bo biega maratony w Bombaju, gdzie pracuje. My z Rachel robimy z
tylna czesc wycieczki:)
Do plateau, gdzie spedzimy czesc nocy zeby przystosowac sie do wysokosci
docieramy kolo 17. Cieply posilek i herbata zdaje sie byc szczytem
szczescia. Pokoj jest zimny jak jasna cholera, nasze ubrania i buty
mokre,glowa peka i zoladek zaczyna dziwnie dawac sie we znaki.
I tak oto wlasnie poznaje osobisci moja znajoma, ktora znalam do tej pory
tylko z ksiazek o wspinaczce (moje najlepsze, ukochane prezenty
urodzinowe
od was, dzieki:) Fajnie sie je czytalo siedzac w fotelu i pijac herbate.
Jej Wysokosc (hehe) Choroba Wysokosciowa. Jest przesympatyczna kompanka.
Glowe rozsadza przy kazdym kroku, oddech przestaje byc czynnoscia
automatyczna i przed wymiotami udaje sie powstrzymac tylko co drugi raz i
tylko dlatego ze i tak sie nic nie zjadlo i dlatego ze za toba ida
inni...
Do lozek kladziemy sie kolo 19, bo na atak szczytowy udamy sie o 2:30.
Jako okazuje sie dzentelmenem i wsadza mi do lozka wielki, mosiezny,
pelen goracej wody czajnik, ktory znajdujemy w kuchni. Przynajmniej dolna
czesc mojego ciala bedzie ciepla. Ale tej nocy i tak nie zasniemy.
O 2:30 ruszamy. Uzbrojeni tylko w czolowki, rekawiczki i wode. Wszystko
inne zostaje za nami. Jedyne co widze to sznur swiatelek poruszajacy sie
w gore, jedyne co slysze to ciezkie oddechy i pospiewywania niektorych
wspolwspinaczy. to chyba dla dodania animuszu;)
Wspinamy sie powoli, sily musimy zachowac na potem. A to"potem" to walka
z
samym soba i gora. Musze przekonywac siebie do kazdego kroku, rozmawiam
ze
soba, mowie: jest dobrze, zoladku, jest dobrze, zachowuj sie jak na
zoladek przystalo, nie rob mi wstydu!:) I tak sobie tuptamy, ja, moj
zoladek i moja glowa, ktore staly sie autonomicznymi czesciami i nie mam
juz nad nimi kontroli. Trzy metry naprzod, trzy minuty siedzenia, dwa
metry do gory, 5 minut lapania oddechu. I przedziwne bylo to, ze nawet
nie
bylam zmeczona. TYlko te zawroty glowy i nudnosci byly przyczyna moich
odpoczynkow. Kolo 4 tysiecy zaczelam slyszec rzeczy nieznanego
pochodzenia. Powaznie zaczelam sie obawiac ze pod samym szczytem bede sie
witac ze zmarlymi krewnymi;)
Docieram do ostatniego plateau. Slonce zaczyna wstawac i rzuca pierwsze
swiatla na skaly wokolo. I tak bardzo chce je sfotografowac i tak bardzo
nie jestem w stanie zmusic sie do jakiegokolwiek wysilku innego niz
oddech
i krok naprzod...Udaje mi sie zrobic moze dwa zdjecia, kosztuje mnie to
15
minut siedzenia, najdrozsze zdjecia jakie zrobilam:)
Ostatnie metry pokonuje chyba tylko dlatego ze schodzacy ze szczytu
pomagaja dobrym slowem, przekonuja i przemawiaja mi do emocji, bo
rozsadek
juz dawno zostal za mna, jakies 1000 metrow nizej. "Weszlas juz tyle,
szkoda ci bedzie!" "Na szczycie bedzie jeszcze piekniej!" O, dzieki wam,
nieznani wspinacze!
I maja racje. jest przepieknie. widze z gory kawal Borneo, robie w glowie
jego zdjecie bo nawet najlepszy EOS nie da mu rady:)
Na szczycie jest zimno. gratujemy sobie w pospiechu, sciskamy sie i
zaczynamy wedrowke w dol. i teraz zaczynam wierzyc opowiesciom himalaistow,
kiedy mowia ze wiekszosc wypadkow zdarza sie przy schodzeniu. Ta droga jest
ulga tylko dla mojego zoladka, ktory cieszy sie jak glupi ze powoli zaczyna
znajdowac sie na bardziej znanych mu wysokosciach. Reszta ma sie coraz
gorzej.
Taka droga w dol jest szansa poznania granicy swojej wytrzymalosci. mysle
ze ja od swojej bylam bardzo blisko. nie pamietam mojej drogi w dol,
znajdowalam sie w przedziwnym transie, mialam goraczke, majaczylam i
mowilam do Rachel po polsku. Widzialam przed soba tylko kolejny metr i
wiedzialam ze musze postawic na nim stope. reszta nie istniala. gdy juz po
zejsciu, kilka godzin pozniej rozmawialam z Rachel, okazalo sie ze czula
sie dokladnie tak samo.
Noc zaczyna sie dla nas natychmiast jak znajdujemy sie na dole, bez
wzgledu na faktyczna pore dnia. kladziemy sie do lozek i budzimy nastepnego
dnia o 9. i nie mozemy z tych lozek zejsc. smiejemy sie ze nasza dalsza
wspolna podroz, na ktora sie w miedzyczasie zdecydowalysmy stoi w zwiazku z
tym pod wielkim znakiem zapytania. trudno bowiem podrozowac z lozkiem:)
Ale jestesmy dzielne, robimy sobie najwieksza na swiecie jajecznice,
pijemy najwieksze kubki kawy jakie udaje sie nam znalezc, chwile leniwimy
sie na rownikowym sloncu, zakladamy plecaki (moje ramiona maja sie o niebo
lepiej po tej ilosci wilgosci jaka wchlonely w lesie) i ruszamy przed
siebie. Mowie Rachel: zobaczysz, zlapie ci piekna Toyote 4X4 z klima. I
wcale nie jestem daleka od prawdy:)
I tak oto jestesmy z powrotem w Kota Kinabalu, siedzimy w hostelu, Rachel
z tego co widze gapi sie w sufit (prawdopodobnie nie ma sily na nic
innego), ja denerwuje wszystkich innych okupowaniem internetu.
JUtro rano ruszamy na Sapi, malenka wysepke niedaleko KK. chcemy troche
posnurkowac i rozprostowac obolale kosci przed kolejnym etapem podrozy, w
ktorym chcemy na dluzej i na glebiej zanurzyc sie w las deszczowy w
Sarawaku o czym gdy
c.d.n.(na zlosc Gackowi;)