Bangkok mnie zadziwia, szokuje, rozsmiesza... Ogromne centra handlowe, przyozdobione choinkami i bombkami, z glosnikow radosnie plynie "Jingle bells" i "White Christmas", a ja paraduje w krotkich portkach, bluzce, co mi ledwo pepek przykrywa i japonkach (czy powinnam powiedziec: tajkach?)
Dobrze uwazac jak sie chodzi po ulicach Bangkoku. Idziesz sobie, mijasz, ludzi, riksze, stragany, samochody, budki z owocami, slonia... Zaraz, moment, co? SLON??? Tak mniej wiecej wygladal moj strumien swidomosci podczas mojego pierwszego bangkokskiego spaceru. Zagapilam sie na cos i wtoczylam sie na slonia. Przysiegam, nie halucynuje, lekarstwa wzielam na czas ;o) Slon byl elgancko prowadzony na sznurku jak piesek. Zwrocil na mnie swoja uprzejma uwage, kiedy na nim zahamowalam i nawet dal sie poglaskac. Byl piekny!!!!!!!
Zapachy i kolory oszalamiaja. Nigdzie indziej na swiecie nie doznalam takiej mieszanki, co do ktorej nie jestem pewna czy mnie uwodzi czy odpycha...NIe potrafie tego lepiej opisac, chyba poraz pierwszy brakuje mi slow.
Moja podroz ktora miala byc przasna autostopowa wloczega, z atrakcjami w stylu niedospania, niedojedzenia i niewygod, poki co przeobrazila sie zupelnie dla mnie nieoczekiwanie w szalone, choc jakze dostojne pasmo high lifowych wygod. Moj host (hostka?) Wim okazala sie byc jakas wielce wazna persona w Tajlandii, pracuje dla kilku rzadow, NATO, doradza ministrom tajskim, opublikowala 22 ksiazki, wspiera edukacje 20 tajskich studentow (finansowo) i planuje w tym roku przejsc na emeryture, bo "czemu nie". Jest raptem kilka miesiecy starsza ode mnie... Przestalam juz liczyc ktore budynki w Bangkoku naleza do niej...Za kazdym razem kiedy wpadam na jakis szalony pomysl pojechania do ktorejs z prowincji albo na wyspe, Wim robi taka zamyslona mine i z lekkim wahaniem w glosie mowi: nie jestem pewna, ale chyba mam tam dom, moglabys tam sie zatrzymac jak chcesz...
Od momentu kiedy moja stopa dotknela tajskiej ziemi jestem wozona klimatyzowana limuzyna z szoferem, ktory jest na stand by-u 24 godziny na dobe. Przyprawia mnie to o lekki dyskomfort, zwlaszcza ze wozi moj skromny tylek pelnoetatowego wloczegi, w krotkich portkach i z zakurzonym plecakiem...Czuje sie w tej limuzynie jak malpa w palacu i w dodatku zamiast cieszyc sie w koncu sloncem i opalac do woli, ja znowu marzne, bo nie wypada mi wywalic do szofera: panie, wez no skrec troche te klime bo mi w nogi zimno! Sniadania przynosza nam do pokoju (czy raczej apartamentu hotelowego, w ktorym mam wlasny pokoj), pranie zabiera pokojowka, a masazystka przychodzi do nas...Dni spedzamy jezdzac po sasiednich prowincjach, w celach roznych.
Przedwczoraj na przyklad bylysmy w ogrodzie rozanym, mieszczacym sie w kompleksie hotelowym, ktory nalezy do jednego z jej przyjaciol (surprise, surprise!), ktory natychmiast zaprosil nas na obiad do hotelowej restauracji, po czym zaproponowal zebysmy skorzystaly ze spa. Na tym etapie opanowywanie zdziwienia doprowadzilam juz do perfekcji i na wszelkie tego typu atrakcje reaguje z dostojnym spokojem bywalca salonow, zupelnie jakby tego typu rzeczy byly dla mnie naturalne od kiedy skonczylam lat 6. W polaczeniu z moimi zielonymi portkami i plecakiem na grzbiecie daje to efekt komiczny zapewne.
Wczoraj Wim zabrala mnie i swoja przyjaciolke do domu dla uposledzonych. Zawiozlysmy tam tony owocow i slodyczy i wlascicielka domu poprosila mnie zebym je rozdala wsrod mieszkancow. Boze, nigdy w zyciu nie czulam sie tak idiotycznie i niezrecznie...Ci ludzie mieszkaja w barakach, spia po dwoch albo i trzech na jednym lozku, dnie spedzaja siedzac badz pelzajac po ziemi (niektorzy nie sa w stanie stac lub chodzic)...Kiedy rozdawalam te owoce, kazdy z nich lapal mnie za reke i zagladal w oczy i byla to prawdopodobnie jedyna atrakcja, jaka przezyli od jakiegos czasu. Sam fakt, ze odwiedzil ich ktokolwiek, nie wspominajac juz ze z innego kraju, o innym kolorze skory wprawil ich w zachwyt, ktory mnie z kolei wprawil w kompletne zaklopotanie. Refleksje mam jedna: jestesmy wybrancami losu, kochani. Mamy dwie rece, nogi i dom.