Zupelnie przypadkiem wpadlismy z Devonem na mala ksiegarenke , ktorej wlasciciel mowil po angielsku i zaoferowal mi pomoc w znalezieniu lodzi, ktora splawia ryz w dol Mekongu i na ktora moglabym sie zaokretowac...
Na lodzi mieszka rodzinka i kilka psow. Z nimi to wlasnie wszystkimi zabralam sie w 8-godzinny splyw w dol delty Mekongu. Wesola przejazdzka, nie ma co! Psy obszczekiwaly mnie przez pierwsze 6 godzin, pozniej jeden z nich cierpial na chorobe morska i rzygal niebezpiecznie blisko mojego plecaka. A pozniej zostalam kolejno poczestowana:
1. dziwnym, gejpfrutopodobnym owocem
2. herbata, ktora smakowala jak gandzia
3. ryzowymi ciasteczkami, ktore smakowaly jak...ryzowe ciasteczka
4. grzebieniem. Wyglada na to, ze moja podroz zaczyna sie odbijac na moim wygladzie zewnetrznym, bo chlopak, ktory siedzial za sterem wyciagnal w pewnym momencie z kieszeni grzebien i...kazal mi sie uczesac! Na migi pokazal mi, ze jestem strasznie poczochrana i ze wolalby, zebym, cos z tym zrobila. No i wez tu protestuj, skoro jestem na srodku Mekongu, na jego pokladzie, ktory w dodatku jest jego domem (choc plywajacym).
Do Can Tho doarlam okolo 17:00 i w miare szybko znalazlam jakis sensowny guest-house (na hostow nie mialam co liczyc, Wietnam nie ma zbyt wielu CS czlonkow). Chlopak na recepcji usmiechnal sie do mnie znaczaco i puscil o mnie oko:
-Oj ty chyba bardzo zmeczona jestes, co?
Co oni wszyscy ode mnie chca?? ;o)