Szkoda mi bylo zostawiac Dalat, jest takie inne, takie gorskie, takie jakies...bliskie, blizsze... Ale droga! droga! Time is contagious! :o)
Wypilam wiec dwa (jeden to za malo) kubki mojej, juz teraz ukochanej, wietnamskiej kawy, zgodnie ze starym zwyczajem posiedzialam troche przed podroza i za jeden usmiech dostalam sie na motorku na wylotowke z Dalat. Troche to tluimaczenia zajelo, dlaczego chce na autostrade i co ja tam bede robic. Ech...juz sie przyzwyczajam do tych kolek rysowanych na czole i kpiacych usmieszkow... :o)
Drugie (!) przejezdzajace auto zatrzymalo sie. Nawet sie specjalnie nie zdziwilo co ja tu robie i nawet nieco mowilo po angielsku. Po wymianie uprzejmosci lokalnych (jak masz na imie, ile masz lat, czy masz meza) pani zadzwonila do swojego syna i podala mi sluchawke. Syn pieknym angielskim zapytal dokad jade i czy mam ochote wstapic do nich do domu na obiad. Sniadania nie zjadlam, wiec obiad brzmial co najmniej kuszaco...
W domu zostalam nakarmiona, napojona, wypytana o wszystko, lacznie z: "jakie to uczucie byc zapraszanym do obcych domow?" Ciekawe to pytanie, jeszcze mi nikt takiego nie zadal. No wiec jakie to uczucie? Wspaniale! Przywraca wiare w ludzi i swiat...
Po obiadku i aprowizacji zostalam odwieziona na wylotowke i tu utknelam, bo nie jezdzily tu zadne pojazdy poza motorami i rowerami, lokalnie w dodatku. Mala, senna wioseczka, gdzie moja obecnosc jest wielka sensacja. Nie dalam rady przejsc przez nia niezauwazona. jedna pani bez zeba zagaranela mnie do swojego sklepu, patrzac zachlannie na moja torbe i probujac mi cos sprzedac. Kiedy oznajmilam jej ze "no money" zaczela bardzo intensywnie pytac: "dollars? dollars?" Zdenerwowala mnie. Powiedzialam, ze nie mam kasy nawet na bilet. Co z reszta bylo prawda, bo nie do konca wycyrklowalam z gotowka.
Zobaczylam jak szybko zmienil sie wyraz jej twarzy. Poniewaz mowila troche po angielsku, zaczela mnie wypytywac, co ja robie w Wietnamie bez pieniedzy, jak sobie radze, jak podrozuje. Znow historia z autostopem nie wydawala sie do nikogo przemawiac :o) Pani momentalnie zmienila sie z zawzietej handlary w zatroskana mamuske :o) Posadzila mnie przy stoliku, na ktory wjechal obiad i drinki, a pozniej kupila mi bilet do Nha Trang i kiedy wsiadlam do autobusu...wcisnela mi do reki 200 tys. dong! Powiedziala, ze nie pozwala mi tak podrozowac po jej kraju bez pieniedzy i wytarmosila mnie przyjaznie za policzki mowiac: ech, ty to jestes jak moja corka!"
Wciaz mnie zadziwia ten Wietnam i jego ludzie... Potrafia byc zacieci, twardzi, agresywni, sztywni, a za chwile widzisz ich druga twarz (albo pierwsza?): ciepla, troskliwa, rodzinna. Widzisz ludzi, ktorzy, jak to powiedzial moj znajomy: nacieli by sobie nadgarstek, zeby ci oddac pare kropli krwi, gdyby ci sie pic chcialo...Doskonale to ujal. Taki wlasnie jest Wietnam, tylko trzeba mu sie blizej przyjrzec i nie zrazac tym co widac na pierwszy rzut oka...