Dzis rano Quyien odwiozla mnie 40 km za Sajgon i wyrzucila na autostradzie. I tu sie dopiero Sajgon zaczal! Trzy pasy ruchu, pierwsze dwa dla motorow i autobusow, dopiero zewnetrzny dla osobowek. Prbowalam je lapac z drogi, narazajac sie na utrate zycia lub przynajmniej lewej reki. Poza kilkoma usmiechami i odmachnieciami sukcesow nie odnioslam. Zrezygnowana wrocilam grzecznie na prawy pas ruchu i bez przekonania machnelam jeszcze kilka razy. Zatrzymal sie motor, z dwojka ludzi “na pokladzie”. Nawet bylam ciekawa co zamierzaja zrobic ze mna i moim wielkim plecakiem :o) Pan postal troche, popatrzyl co wairiatka wyczynia I nie wytrzymal. Podszedl do mnie, machnal, i…zatrzymal autobus. Proby wylozenia panu teorii autostopu w jezyku wietnamskim byly poza moimi mozliwosciami. Odwolalam sie wiec do w miare uniwersalnego “no money”. Pan sie stropil, podreptal do zony przedyskutowac niezwykla sytuacje ufoludka bez kasy na autostradzie. Przyczlapal z powrotem i…zatrzymal mi kolejny autobus. Nie wiem, czy sobie wyobrazal ze przez te 2minuty zmienilam zdanie co do podrozowania autobusem, wiec ja znowu swoje “no money”. Na co pan wyciaga zwitek banknotow i wciska go kierowcy do reki. Ja zaczynam sie gesto tlumaczyc i protestowac, ze to nie tak, ze ja po prostu autostopem, ze to fajnie tak i w ogole…Pan wraz z kierowca patrza na mnie jak na rzadkie zjawisko atmosferyczne i dobrotliwie sie usmiechaja. Kompletnie nie wiem co robic, ale czuje ze rzucanie sie na kierowce w celu wyrwania mu z rak pieniedzy by oddac je panu nie wchodzi w gre. Dziekuje wiec najpiekniej jak umiem i laduje sie do autobusu. “Laduje sie”to jest wlasciwie okreslenie, bo jest nas tam ze 30 osob, w tym 6 z przodu (lacznie ze mna). Mam wrazenie ze moje rozmaite czesci ciala sa poupychane po rozmaitych czesciach busa.
I znow obserwuje te sama zabawna dynamike relacji pomiedzy pasazerami a mna. Etap pierwszy to ciekawskie spojrzenia i komentarze oraz sporo obsmiewania. Nie mam pojecia co obsmiewuja, ale poniewaz jest to po wietnamsku- nie mam nic przeciwko. Na tym etapie nikt nie nawiazuje ze mna kontaktu, jestem “obca”. Etap drugi to przelamanie fizycznej bariery poprzez jakas mala rzecz: a to plecak mi sie przewrocil i ktos go podniosl, albo ktos otworzyl mi okno, widzac ze sobie z tym nie radze. Na tym etapie zaczynaja do mnie gadac, duzo, glosno i po wietnamsku. Widzac moja stropiona mine przechodza do etapu czwartego, w ktorym to zawsze znajduje sie jakas jedna osoba ktora cos tam duka po angielsku. Zaczynamy wiec wymieniac uprzejmosci lokalne: a ile masz lat, a jak masz na imie, a co robisz w wietnamie, a masz meza, nie?? O, a dlaczego?? itd. Cholera, myslalam, ze jak sie wybiore w podroz dookola swiata to uciekne przed tlumaczeniem sie z niewypelniania moich spolecznych powinnosci… ;o)
W miedzyczasie zatrzymujemy sie na posilek, wiec znow mam nietega mine. Jestem glodna, ale nie na tyle zdesperowana zeby jesc mieso, ktore zjedzenia moglabym pozniej zalowac ;o) Bik, dziewczyna, z ktora gadalam w autobusie lituje sie nade mna, stojaca na srodku restauracji z wielkim znakiem zapytania na czole i zaprasza mnie do stolika, przy ktorym siedzi cala jej rodzina. Wjezdza nan dodatkowy talerz i sztucce i co najwazniejsze Bik tlumaczy mi co znajduje sie na talerzach, tak wiec moge wykonac drobny slalom pomiedzy wolowina, kurczkiem, jajkiem z embrionem kaczki, watroba i sercem czegos tam oraz slimakami. Na korzysc tych pierwszych raczej :o)
Do Dalat docieram poznym wieczorem i nie mam weny na szukanie darmowego noclegu, laduje wiec w hostelu. A wlasciwie zostaje tam zawieziona przez jedneo z Easy Riders, ktory proponuje mi wycieczke do dzunglii jutro. Z opowiesci wiem, ze oni maja obtrzaskane trasy, na ktore zabieraja wszystkich tasmowo. To zupelnie nie jest w duchu tej mojej podrozy, bo jak diabel swieconej wody uniakm wszystkich atrakcji turystycznych i zbiorowych srodkow transportu. Pytam wiec mojego Easy Ridera, czy moze mnie zabrac tam gdzie tylko lokalsi chodza, albo wcale nikt. Czy zna jakies miejsca, o ktorych malo kto wie. Facet patrzy na mnie jak na szalenca (znowu) i zachodzi w glowe czemu mialabym nie chciec zobaczyc wodospadow, sloni czy szczytu gorskiego, przeciesz WSZYSCY tam chca jechac! No wlasnie.
Ustalamy ze zabierze mnie do jakiejs lokalnej restauracyjki na lokalne jedzonko i kawke i przy niej pokaze mi mapy i ustalimy czy jest w stanie mnie czyms zachwycic :o) Pochlaniam tam takie ilosci jedzenia, ktore zupelnie nie przystoja mlodej damie. Ale samotne wloczenie sie z brudnym plecakiem po drogach Wietnamu tez nie, wiec co mi tam! Yung tylko patrzy z niedowierzaniem i oczy otwiera coraz szerzej, kiedy prosze o kolejna dokladke nalesniczkow :o)
Nastepnego dnia rano dosiadam rowerku i pedze w dol na zlamanie karku. Bo Dalat i okolice to wlasnie glownie "w dol". Kiedu tu przyjechalam, mialam wrazenie, ze przez pomylke wyladowalam w alpejskim kurorcie. Malutkie, rozswietlone miasteczko, mnostwo klimatycznych kawiarenek, nastroj swiateczno-leniwy. Brakowalo tylko ludzi z nartami na ramieniu, wracajacych ze stokow :o)
Gorska droga, ktora miala mnie zaprowadzic do wodospadu byla tak oszalamiajaco piekna, ze zupelnie sie zapomnialam. Pedzilam w dol, pedzilam, pedzilam, wokol mnie gory, dzungla, przelecze, malutkie chatki, slonce przyjemnie grzeje w plecki...I z tego wynioslam lekcje trzecia (ci, co czytaja to wiedza czego dotyczyla pierwsza i druga ;o)
Otoz swiat jest zorganizowany tak, ze jesli jedziesz gdzies w dol, to jesli nie zajda jakies magiczne okolicznosci- bedziesz musial wracac POD GORE. O tym jakos sobie zapomnialam, tak bylo cudnie pedzic W DOL...Wodospad byl sliczny, ale podjechanie 10 kilometrowow pod gorke juz nie tak bardzo. Pomyslalam sobie: ciekawe czy da sie stopowac z rowerem... DA SIE! :o) Wietnamczycy maja magiczne umiejetnosci upychania ludzi i przedmiotow na bardzo malych przestrzeniach. Ja i moj rower stalismy sie tego najlepszym dowodem :o)